Przejdź do treści

Słuszna decyzja nie musi być łatwa

A, lat: 23

Czasem żadna decyzja nie będzie w zgodzie z tobą

Mój narzeczony, dużo starszy, otrzymał kiedyś od lekarzy diagnozę niepłodności.

Ze swoją byłą partnerką starali się o dziecko kilka lat. Wiedziałam o tym od początku i pasowało mi to, bo sama nie chciałam mieć dzieci. Byłam na tabletkach, ale nie czułam się po nich tak, jakbym chciała, przerzuciliśmy się więc na prezerwatywy, bo narzeczony mówił, że nigdy nie możemy mieć pewności. Ja, rozważająca każdą ewentualność, zaczęłam rozmowę co gdyby. Mamy podobne poglądy, więc stwierdziliśmy, że gdyby coś się stało, zrobimy aborcję.

Cztery miesiące później, przez spóźniający się okres, przyrost wagi i cholerny ból piersi zrobiłam pierwszy test, pozytywny. Narzeczony wrócił z pracy z kolejnym, znów dwie kreski. Tego samego dnia udało nam się odebrać tabletki dzięki znajomym, którzy polecili nam, gdzie się zwrócić. Był środek tygodnia, musieliśmy przez pracę poczekać na weekend.

Nasz plan B wcale nie okazał się taki łatwy, jak zakładaliśmy. Narzeczony porzucił marzenie o rodzinie przez wcześniejszą diagnozę, a nagle okazało się, że kobieta, z którą planuje życie, jest z nim w ciąży. Ja, antynatalistka, może pod wpływem hormonów albo szoku ciągle płakałam na myśl, że nie mamy na dziecko warunków. Poza tym jestem palaczką w drugim miesiącu ciąży, nie mogłam skazać przyszłe dziecko na życie z wadami rozwojowymi powstałymi z mojej winy. Co chwilę chciało mi się płakać.

Moja aborcja przypadła na dzień, w którym siedziałyście w sejmie, podczas gdy dziady w garniturach odrzuciły projekt ustawy o depenalizacji pomocy w aborcji. Ignoranci, idioci. Głosowali przeciw, a mi właśnie ktoś pomógł. Aborcyjne podziemie ma się świetnie, czy tego chcą, czy nie. Wkurwieni, wyklęliśmy tę połowę posłów, która zamiast ułatwiać życie obecnym matkom, chroni jedynie to, co w ich brzuchu. Paradoksalnie oni przekonali mnie, że to nie jest miejsce, żeby mieć dziecko.

Po mifepristonie czułam się jedynie osłabiona. Ten pierwszy krok był najtrudniejszy. Piątek wieczór spędziliśmy na oglądaniu filmów i opłakiwaniu zamknięcia pewnych drzwi, które nie wiedzieliśmy, że moglibyśmy otworzyć, przeżyliśmy żałobę. W sobotę było łatwiej przyjąć misoprostol, bo trzeba było pójść za ciosem. Po 1,5h zaczęłam krwawić, po jakimś czasie przez kolejne blisko 4h skurcze były tak silne, że nie potrafiłam się wyprostować, chodziłam jak Quasimodo. Kolejny dzień minął jak typowy początek okresu, trochę bolało, ale nic wielkiego.

A teraz trzeba wrócić do pracy i żyć, jakby nic się nie stało, być znów w formie, bo nie możemy narazić osób, które nam pomogły, z którymi trzeba się było kontaktować szyfrowanymi mediami, przekazały tabletki jak narkotyki. Nie mogę pójść do lekarza i poprosić o zwolnienie, bo może zgłosić moją ciążę do rejestru, a nawet wezwać policję, co miewało miejsce.

Aborcja zapewne uratowała mi życie. I niedoszłemu dziecku, którym nie bylibyśmy w stanie dobrze się zająć. Już zawsze będę czuć żal, myśląc o tym. Jednak słuszna decyzja nie musi być łatwa. A na pewno lepiej czuć taki żal, niż ten, który mógłby być, gdyby to życie na świat sprowadzić.