Mija prawie dwa lata, a ja jestem gotowa mówić o mojej historii¶
Kamila
W momencie gdy mój świat się sypał, moja „przyjaciółka” zostawiła mi pismo święte w szafce
3 tygodnie po zakończeniu toksycznego związku. Tydzień przed pierwszym lockdownem i wybuchem COVID w Polsce.
Gdy kończył mi się okres próbny w nowej pracy. Spędziłam weekend w łóżku z ogromnym zmęczeniem, nudnościami i wzdęciami. Okres spóźniał mi się ledwie 2 tygodnie (co już się zdarzało), więc nie łączyłam tego z niczym nadzwyczajnym. Poza tym czy ja w ogóle pamiętam kiedy ostatni raz uprawiałam seks z moim byłym?
Przecież przed jego wyprowadzką był tak często w „ciągu” że ledwie ze sobą rozmawialiśmy. Przecież mam niedoczynność tarczycy, wysokie TSH nie ma szans żebym zaszła w ciąże. W poniedziałek wygrzebałam się do pracy, podczas lunchu czułam ogromne nudności przez jedzenie tajskie które przecież uwielbiam. Klasyczny żart ze strony koleżanek że może jestem w ciąży, odepchnęłam daleko w tył głowy. Mimo to po pracy kupiłam dwa testy, po wejściu do domu zamiast wyjść z psem od razu zrobiłam pierwszy.
Dwie kreski.
Sprawdzam na instrukcji, sprawdzam dla pewności w internecie. Tak, jestem w ciąży. Mój świat w sekundę rozpada się na milion kawałków, krzyczę, płaczę, czuję rozrywający ból wewnątrz, a tym samym przestaję czuć cokolwiek. Przecież nie mogę być w ciąży, jestem sama, ojciec dziecka jest osobą uzależnioną i niestabilną, w związku z szalejącym COVIDem dostałam umowę zlecenie jedynie na miesiąc bo nie wiadomo co dalej z firmą. Nie mogę i nie dam rady wychować sama dziecka. Nie podołam psychicznie.
Dzwonię do przyjaciółki na drugi koniec świata. W ciągu 10 minut przesyła mi namiar na ginekologa, który po moim błagalnym telefonie przyjmuje mnie za godzinę. Poprosiłam moją drugą przyjaciółkę żeby ze mną pojechała. Jadę z myślą ze przecież te testy często zawodzą, że to na pewno pomyłka. Pani doktor widząc w jakim stanie jestem, bardzo sprawnie zbiera wywiad i przechodzi do badania. 6 tydzień, ciąża. Mój świat wali się po raz kolejny. Płaczę jeszcze głośniej, w środku wszystko we mnie pęka, trzęsę się, mam ochotę umrzeć. Mam to szczęście że Pani doktor widząc moje załamanie robi coś co daje mi nadzieje. Podsuwa mi kartkę z napisaną nazwą i mówi że mam wybór. Że chętnie poprowadzi moją ciąże jeśli zdecyduje się ja zatrzymać, ale jeśli podejmę inną decyzje to mogę skorzystać z tego miejsca. Poczułam ulgę. W tamtym momencie bardzo potrzebowałam wsparcia, nie oczekiwałam poparcia dla mojej decyzji, bo decyzje podjęłam wraz z dwoma kreskami na pierwszym teście.
Jak się okazało moja przyjaciółka która była na miejscu, którą znałam ponad 10 lat, miała inne zdanie. Przez kolejne dwa dni próbowała mnie namówić, prośbami, groźbami, błaganiami żebym zostawiła dziecko. Gdy mnie odwiedziła dwa dni po wyniku, schowała mi w szafce pismo święte żebym przeczytała i zmieniła zdanie. W momencie gdy mój świat się sypał, rozsadzało mnie od wewnątrz, wymiotowałam co pół godziny, płakałam przez cały czas, moja „przyjaciółka” zostawia mi pismo święte w szafce. To był jak strzał prosto w twarz. Na miejscu byłam z tym sama, po reakcji mojej „przyjaciółki”, najzwyczajniej w świecie bałam się reakcji innych.
Na szczęście osoba na drugim końcu świata była moim największym wsparciem, wyszukała dla mnie wszystkie informacje na temat kliniki. Przelała mi około 6 tysięcy, abym była w stanie opłacić zabieg, wynająć samochód i dojechać na miejsce. Mailowo zapisałam się na konkretny termin, zabieg musiał być wykonany jak najszybciej. Po 4 dniach od wyniku byłam już w samochodzie w drodze na Słowację. I tu kolejna rzecz dzięki której zrozumiałam że moja „przyjaciółka” stała się dla mnie obcą osobą, przestała się do mnie odzywać, a w samochodzie w drodze do kliniki była ze mną całkowicie obca osoba. Przyjaciółka mojej przyjaciółki, która bez zastanowienia powiedziała że ze mną pojedzie i będzie moim wsparciem.
W drodze w radio mówili o zamykaniu granic z powodu COVID, w mojej głowie był strach że nas nie puszczą na granicy, że zostanę z tym, że ktoś się dowie po co tam jadę i zostanę ukarana. Udało się, dojechałyśmy na Słowację. Nocleg. Rano o 8 stawiłam się w klinice. W kolejce do przyjęcia około 6-8 młodych dziewczyn i dojrzalszych kobiet. Rejestracja, płatność i zameldowanie w pokoju dwuosobowym. Czysto, prosto. Krótka rozmowa i opowiedzenie swojej historii „współlokatorce”. Pierwsze badanie około 30 min po przyjęciu. Wypełnienie dokumentów. Po godzinie od przyjęcia przejście na sale zabiegową. Wszyscy są uśmiechnięci, mili, jest czysto. Kładę się na stół ze łzami w oczach, ale po chwili czuję płyn w żyłach, to narkoza. Zasypiam. Budzi mnie miła pielęgniarka podająca zimną herbatę do wypicia. Po godzinie od obudzenia się mogę wstać i iść do toalety przebrać się. Czuję lekki ból w podbrzuszu. Chwile kręci mi się w głowie. Ubieram się i wychodzę. Całość trwa około 5 godzin.
Moja pierwsza myśl po wyjściu z kliniki? „Nie mam mdłości i jestem przeokropnie głodna”. Wsiadamy do samochodu, jem i wracamy do Polski. Po raz pierwszy od tygodnia czuję ogromną ulgę i szczęście. Mam to już za sobą. Wracam do Polski i żyję dalej, jakby to był jedynie tygodniowy koszmar z którego się uwolniłam.
Szczerze nie życzę nikomu tego co przeszłam, myślę że żadne moje słowa nie opiszą tego co wtedy czułam. Miałam to szczęście że trafiłam w tym ciężkim momencie na akurat tą Panią Doktor i że miałam całkowite wsparcie w mojej przyjaciółce. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić co przechodzą dziewczyny i jak się to kończy gdy mają w swoim otoczeniu tylko takie osoby jak moja „przyjaciółka” od pisma świętego.
W związku z tym co obecnie dzieje się w naszym kraju życzę aby każda z kobiet/dziewczyn/nastolatek miała możliwość wyboru. Zawsze. To nie jest sytuacja bez wyjścia, a każda podjęta decyzja jest dobra o ile jest podjęta w zgodzie z samą sobą.
Mija prawie dwa lata, a ja jestem gotowa mówić o mojej historii.